Nie twórz geniusza

Nie twórz geniusza

Z niepokojem i strachem w sercu realizuję wpis o powyższym tytule.

W charakterze niani, guwernantki, nauczycielki pracowałam z rodzicami, których oczekiwania wobec mnie zawsze były wysokie, a presja koniecznego osiągnięcia wyznaczonych celów –  bardzo duża. Często musiałam uporać się ze stresem, wykazać wiedzą, talentem i wszechstronnością, pokonać góry, dokonać rzeczy niemożliwych, być alfą i omegą, najczęściej najlepszą przyjaciółką, prawą ręką i wyrocznią Delficką w jednej osobie. W całym procesie wstępnej analizy wyznaczonych mi celów, „myślenia o pracy i wymaganiach” nie dostrzegałam tego, że zbyt bardzo skupiałam się na sobie i własnych odczuciach, zapominając o tym, że całą swoją uwagę i energię powinnam była skupiać na dzieciach, które presję „koniecznego geniuszu” odczuwały silniej niż ja.

Oczywiste jest to, że rodzic zawsze chce dla swojej pociechy jak najlepiej. Jeżeli tylko może robi wszystko, aby rozwijać jej umiejętności i talenty; organizuje całą gamę zajęć dodatkowych, kupuje pointy na balet, zapisuje na zajęcia do szkoły aktorskiej, wręcza do ręki nie jeden instrument muzyczny, angażuje w indywidualny system dokształcania korepetytorów, zachęca do malarstwa, wysyła na wakacyjne warsztaty fotograficzne oraz konkursy recytatorskie, kupuje łyżwy i pilnuje treningów, pyta o postępy na zajęciach z wokalu, śledzi statystyki i rankingi prezentujące osiągnięcia najbardziej utalentowanych dzieci, zawsze wie, co dzieje się w świecie sukcesów i osiągnięć podopiecznego. W efekcie pokłada ogromne nadzieje w dziecku. Często nieświadomie daje mu jasne sygnały i przekazuje konkretną informację: „jesteś moim dzieckiem, spodziewam się więc dowodów geniuszu”.

Z całą pewnością widziałam wystarczająco dużo dzieci, aby stwierdzić, że bez względu na ich ambicje, predyspozycje, zainteresowania czy talenty – zawsze starają się sprostać stawianym im wymaganiom i oczekiwaniom. Nie wnikam w psychologiczne badania dotyczące tematu, ponieważ widzę powielane w wielu domach i rodzinach schematy oraz błędy, które zawsze prowadzą do podobnych efektów:

– łez wylanych przez dzieci,

– kłótni, dotyczących niepotrzebnie wydanych pieniędzy,

– zawiedzionych ambicji opiekunów, którzy szukają odpowiedzi na proste pytanie: Co stało się z moim dzieckiem? Lubiło zajęcia dodatkowe przez tyle lat, a nagle nie chce na nie chodzić?

– nerw, zdrowia, uroku lat szczęśliwego dzieciństwa, domu i rodziny straconych na analizie problemów związanych z próbami sprostania wysokim oczekiwaniom,

– zniechęcenia dzieci do konkretnych przedmiotów, sportów, dziedzin artystycznych,

– zaniżeniu poczucia własnej wartości dzieci,

Często zadaję sobie pytanie czy jako dorośli nie błądzimy szukając na siłę „oznak geniuszu” w życiu podopiecznych. Pomijam fakt, że nie można podać jasnej i klarownej definicji słowa „geniusz”. Oceniając poszczególne sytuacje skupię się na stwierdzeniu, że zależy nam na tym, aby dziecko wyróżniało się z grona rówieśników, wykazywało nieprzeciętną wiedzą, szybciej zdobytymi umiejętnościami, wyższymi ocenami, niezwykłymi osiągnięciami, ponadprzeciętnymi cechami… Oczywiste jest to, że nie ma w tym nic złego. W wątpliwość poddaję jedno zdanie:

Czy cena, którą za „ponadprzeciętność od najmłodszych lat” płaci dziecko nie jest w efekcie zbyt wysoka?

Kontynuując analizę problemu sprowadzę poważny temat do bardzo obrazowego i kontrowersyjnego porównania. Czy podążając za rozwojem „wirtualnego” świata XXI wieku nie sprowadzamy pięknego procesu dorastania, rozwoju talentów i umiejętności dziecka do „fotki” prezentowanej na Instagramie, której celem jest osiągnięcie jak największej ilości „lubię to” – serduszek? Czy nie podpisujemy się pod „modą i trendem” zgodnie z którymi im więcej „nadprzeciętności” tym więcej polubień, „miłości” i akceptacji?

Niepokojące są dla mnie moje własne słowa, które choć zbyt mocne i dobitne – okazują się zbyt często prawdziwe…

Dzisiejszym światem rządzą szalone zasady, których zbyt jaskrawych kolorów sama często nie zauważam. Pewne sytuacje udaje mi się właściwie ocenić dopiero z pewnego dystansu. Są tematy, które choć z pozoru wydają się „lekkie” – w efekcie nie dają mi spokoju. Przykładem poniżej opisana sytuacja…

Rodzice dziewczynki trzynastomiesięcznej pokazali mi wideo, które na Instagramie zamieściła mama dziesięciomiesięcznego chłopca. Kobieta czytała z dzieckiem książeczkę o zwierzętach na farmie. Chłopiec zapytany o to, gdzie jest kaczka – wskazywał kaczkę palcem i kwakał 🙂 Zapytany o to, gdzie jest koń – wskazywał konia i wydawał odpowiedni głos. Bezbłędną, piękną, „genialną” praktykę czytania para kontynuowała z pozostałymi zwierzętami. Obejrzałam nagranie z uśmiechem, który zgasł, gdy dowiedziałam się, że tego samego efektu rodzice spodziewali się od mojej pracy z ich dzieckiem (czyli moją podopieczną).

Będę szczera pisząc, że mama z wideo prezentowanego na Instagramie nie zaskoczyła mnie „niezwykłością” efektów swojej pracy, ponieważ miałam przyjemność współpracować z dziećmi w różnym wieku i obserwować podobne zachowania. Gdy otrzymałam jasne polecenie od rodziców: „chcemy tego samego” – poczułam jak jedno zdanie pochłonęło całą radość, którą daje mi moja praca… Zadałam sobie pytania:

  • Czy piękno czytania, współpracy z małym dzieckiem można zabijać „celem”?
  • Czy radość na twarzy malucha, który udaje z nianią dźwięki wydawane przez krowę 😉 można przerwać nagłym poleceniem (którego dziecko jeszcze nie rozumie): „Wskaż ją palcem” (… tak jak na wideo)?
  • Jak wytłumaczyć dziecku, że wciąż będzie czytać jedną książkę i uczyć się dźwięków zwierząt, aby sprostać „celom i wymaganiom”?
  • Jak rozwijać wyobraźnię znając konkretne ramy i kierunki podróży, której z góry wytyczono cele?
  • Czy sprostanie celom, które wyznaczył rodzic, aby „stworzyć geniusza” w efekcie go nie niszczy?

Wiele pytań zadaję sobie obserwując dzieci. Każdy maluch to niezwykła osoba, która ma własny charakter, umiejętności i predyspozycje. Uważnie i rozważnie wytyczam podopiecznym zadania, proponuję zajęcia dodatkowe, szukam inspiracji. W pracy zawsze zwracam uwagę na dobre samopoczucie moich młodszych „partnerów”. Dbam o to, aby rozwijać, szukać i badać – z pewnością nie porównywać, krytykować i oceniać przez pryzmat jakichkolwiek przyjętych „miar”.

Angela Duckworth autorka bestsellera psychologicznego zatytułowanego „GRIT” wskazuje, że przepisem na „sukces” dla rodziców, dzieci, businessmanów, przedsiębiorców (czyli tak naprawdę każdego) jest pasja, wytrwałość w dążeniu do celu (determinacja) oraz charakter. W książce, którą przeczytałam jednym tchem i z ogromną przyjemnością autorka podkreśliła, że talent i wysoki iloraz inteligencji nie decydują o sukcesie poszczególnych jednostek. Duckworth w genialny sposób opisała badania, które przeprowadziła i tym samym potwierdziła słuszność moich wniosków.

Nie ważne jest jak wiele kursów zaliczy dziecko. Nieistotne w jakim wieku wykona podstawowe polecenia, zawiąże sznurówki, przeliteruje pierwsze słowo, przeczyta samodzielnie książkę… Umożliwiając i dając wszystko pomożemy jednostce pokonać pewne przeszkody na pewnym etapie życia szybciej i łatwiej – nie oznacza to jednak, że w efekcie wychowamy „geniusza”. Umiejętna pomoc w rozwijaniu talentów dziecka pomoże wiele osiągnąć. Nie zadecyduje jednak o pewnym sukcesie jednostki. W dojrzałym życiu „maluch” samodzielnie podejmie decyzje o tym, czy taniec to pasja czy obowiązek, a olimpiada z matematyki to konieczność (bo rodzice płacili za lekcje prywatne przez kilka lat) czy znaczący punkt na drodze rozwoju zgodnego z zainteresowaniami i umiejętnościami.

Choć osobiście będę się z tym męczyć i zadręczać pytaniami, na które nie znajdę jasnych odpowiedzi – uparcie będę bronić dzieci, które musiały założyć „buty geniusza”.

Podstaw problemu szukam w kierunkach, w których rozwija się świat. Codziennie jesteśmy bombardowani setkami „zdjęć szczęścia”. Widzimy wokół ludzi sukcesu, roześmiane twarze, wille skąpane ciepłymi promieniami słońca, prywatne łódki rozbijające się o niebieskie fale mórz, zdrowe „eko” jedzenie na talerzach, makijaże, torebki, samochody sportowe, najnowsze modele telefonów… W efekcie chcemy tego samego. Zmieniamy własną definicję szczęścia, uzależniając je od uśmiechu na fotografii, wyspy z palmą w tle, piasku na pierwszym planie, dziewczyny w bikini i lamborghini 🙂 Przerażające jest to, że nie patrzymy głębiej… Robimy wszystko, aby też być „extra”. W efekcie naszą ambicję, którą stworzył wirtualny świat wkładamy w malutkie buciki należące do dzieci…

Nie chcę kończyć artykułu wyciąganiem wniosków z tematu, który przybrać może różną formę. Polecę magiczny świat fotografii Eleny Shumilovej. Odnajduję w nim to co naturalne, prawdziwe, piękne. Zachęcam do tworzenia pięknych i wartościowych fundamentów oraz obrazów, które wszyscy mamy w sercach. Zobaczymy wtedy więcej geniuszu i piękna, niż moglibyśmy sobie wymarzyć.