Z cyklu „never give up” – prawo jazdy w Łomży

Z cyklu „never give up” – prawo jazdy w Łomży

 

 

Ciężki to wpis… Ale wart uwagi! Gdy patrzę wstecz widzę jak ogromną drogę musiałam „przejechać”, aby móc dziś samodzielnie przekręcić kluczyki w stacyjce samochodu 😉

 

Przygodę z prawem jazdy zaczęłam dwa lata temu w Polsce. Choć każdy, kto mnie zna wie, że nie mam koordynacji wzrokowo – ruchowo – słuchowej (do rytmu klaskam obserwując ruchy rąk innych, nie tańczę, ponieważ po zmianie kierunków nie odnajduję się w terenie…) – nikt nie doradził mi, abym zapomniała o prawie jazdy na samochód z manualną skrzynią biegów…

 

Pełna optymizmu dwa lata temu przystąpiłam do kursu w Krakowie. Choć  generalnie zawsze dobrze się uczyłam… Rozumiałam teorię prawa jazdy na papierze… Na ulicy wszystko wyglądało inaczej niż w podręczniku 🙂

 

Ilość pasów do zajęcia po skręcie na skrzyżowaniach mnożyła mi się w oczach. Zawsze miałam wrażenie, że zajmując prawy skrajny pas ktoś z boku mnie rozjedzie… Zawracanie na przełączkach w Nowej Hucie w Krakowie było dla mnie nielogiczne… Choć rozrysowałam każdy przypadek zawracania na kartkach formatu A3… Komenda „zawracamy w najbliższym możliwym miejscu” totalnie paraliżowała mój mózg… Mimo podjętych solidnych studiów nad poszczególnymi przypadkami – nie byłam w stanie rozpoznać i zrozumieć konkretnych sytuacji na drodze… Pomijając te „szczegóły” w ogóle nie radziłam sobie ze zmianą biegów. Kontrolowanie drogi, 2 pedały + sprzęgło, do tego skrzynia biegów, kierunkowskazy… TO WSZYSTKO BYŁO NIE DO OPANOWANIA…

 

Mam wrażenie, że dwa lata temu zmarnowałam czas, pieniądze i zdrowie jeżdżąc samochodem z manualną skrzynią biegów. Pomijam fakt, że musiałam zmienić ośrodek nauki jazdy, ponieważ pierwszy, który wybrałam był katastrofą (zajęcia raz na 10-14 dni, obcinany czas jazd, zmieniani instruktorzy jak rękawiczki). Choć w drugim ośrodku przyjęto mnie z otwartymi rękami – ja w samochodzie z manualną skrzynią biegów byłam katastrofą…

 

Skończyłam kurs, nie przystąpiłam do żadnych egzaminów. Wyjechałam za granicę, ponieważ otrzymałam propozycję współpracy. Prawo jazdy nie było mi potrzebne… Ja natomiast nie miałam najmniejszej ochoty patrzeć na jakikolwiek samochód z literą L na dachu…

 

Upłynęło trochę czasu. Za granicą poznałam bardzo młodą dziewczynę, która miała prawo jazdy tylko na samochody z automatyczną skrzynią biegów i zastanawiała się, czy pojazdy z manualną jeszcze istnieją… Zmotywowana myślą, że jest jeszcze jedna możliwość: AUTOMAT, wróciłam do Polski i rozpoczęłam rozdział II… Prawo jazdy na samochód z AUTOMATYCZNĄ SKRZYNIĄ BIEGÓW.

 

 

Oczywiście każdy znajomy delikatnie pomysł odradzał:

 

 

Ewa przesadzasz, jesteś mądra, ogarniesz manualny…

Wmówiłaś sobie, że nie dasz rady…

Spróbuj na spokojnie raz jeszcze, zobaczysz dasz radę…

 

 

Nikt nie rozumiał, że po 30 godzinach jazd nie dałam rady i czułam się niebezpiecznie w samochodzie. Nikt też nie rozumiał, że potrafiłam ocenić swoje umiejętności obiektywnie, a w automacie widziałam jedyną nadzieję…

 

W efekcie uparłam się na ów automat. Jeździłam prawie codziennie przez miesiąc (zrobiłam więc kurs raz jeszcze). Pod koniec szkolenia moja jazda i tak nie była jeszcze idealna 😉 Instruktor zawsze z niesmakiem wytykał mi błędy podczas jazdy. Generalnie po ponad miesiącu zawsze znalazło się na mnie „coś”. Gdy pod koniec wszystkiego się rozchorowałam – stwierdziłam, że kończę tą „zabawę”. Zapisałam się na egzamin w Krakowie, o 7.00 rano w Nowej Hucie. Zapłaciłam za wynajęcie automatu na tę piękną okazję… Elegancko przejechałam trasę i oblałam… Na parkowaniu. Oczywiście wsiadając do samochodu egzaminacyjnego miałam plan B. Zarezerwowany bilet na autobus do Warszawy i z Warszawy do Łomży tego samego dnia o 10.15… Podziękowałam za oblany egzamin i piękną propozycję kolejnego terminu „widzenia” za dwa tygodnie (nie miałam już tyle czasu, jedynie Łomża oferowała szybkie terminy i miała automat „w mieście”). Zabrałam siebie i spakowaną na wyjazd torbę (egzaminator był pod wrażeniem mojego zorganizowania) i pobiegłam na dworzec autobusowy…

 

Dojechałam do Warszawy na około 15.00. Do przesiadki na kolejny PKS miałam ponad 2h. Znalazłam Dworzec Wileński… Przez godzinę po nim biegałam szukając przystanku: Dworzec Wileński 06. Nikt nie był w stanie określić, gdzie to jest (choć pozostałe numery były wokół). Nie pomogły google, telefony do przewoźnika ŻAK (nikt nie odbierał…), telefon do dwóch sprytnych znajomych, bieganie wokół dworca… NIC I NIKT.

 

Zdesperowana, zmęczona i świeżo po ciężkiej anginie o godzinie 18.30 przystąpiłam do planu awaryjnego: rezerwacji noclegu w Warszawie… Znalazłam jedną propozycję wymagającą wcześniejszego opłacenia rezerwacji. Zapłaciłam online. Wyszłam na parking postoju taxi wokół którego biegałam przez 2 ostatnie godziny. Oczywiście choć przez cały czas było na nim pełno taksówek… Gdy JA wyszłam po pojazd… Nie było ani jednego… Zabrałam się za dzwonienie po taxi – próbę nieudaną, ponieważ baterii w telefonie po przebojach z szukaniem DWORZEC WILEŃSKI 06 został mi tylko 1%, a powerbanku nie zabrałam z domu… Wściekła postanowiłam iść przed siebie, aby szukać innego postoju taxi. Jak można się domyślić: po drodze znalazłam drąg, na drągu tabliczkę z napisem: Dworzec Wileński 06…

 

Powinnam wtedy zwątpić, położyć się krzyżem na ulicy i nie wstawać 🙂 Chodził mi także po głowie pomysł powrotu do Krakowa… Oznaczał on jednak porażkę odradzanego mi przez wszystkich planu… Nie mogłam sobie pozwolić na powrót na tarczy… Choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że powinnam pogodzić się z brakiem prawa jazdy…Kontynuowałam „podróż za żaden uśmiech”.

 

Wracając do przystanku…

 

Na drągu była tabliczka. Z tabliczki wynikało jasno, że mój zgubiony autobus ma kolejny kurs do Łomży o 19.30 i kolejny około 20 z minutami. Stwierdziłam, że nie mam nic lepszego do robienia w życiu… Pozostaje mi czekać i robić dobrą minę do tragicznej gry… W czasie oczekiwania przepytałam wszystkich, którzy zjawili się pod drągiem czy jadą do Łomży. Nikt nie jechał… Zawarłam jedną znajomość z Panią, której opowiedziałam historię swojego dnia. O 19.30 nie przyjechała żadna Łomża. Nowo poznana Pani pożegnała mnie o 19.45 słowami: „jedź z Bogiem”. Obie modliłyśmy się, aby autobus o 20 przyjechał. O 20.10 zjawiła się na przystanku nowa kobieta, która zdecydowanie wiedziała gdzie jedzie: do Łomży. W zasadzie o tej godzinie wszystko było mi już jedno… Fakt, że Łomża istnieje podniósł mnie jednak na duchu. Około 20.30 wsiadłam z nową znajomą do autobusu. W Łomży kobieta doradziła mi lepszy hostel od tego, który wybrałam – podwiozła mnie do niego o 23.00 własnym samochodem. Miałam wrażenie, że skoro jestem w hostelu to już jestem „w domu”. Dostałam jednak pokój z oknem wychodzącym na ulicę… Po ulicy całą noc jeździły ciężarówki… Nie spałam w ogóle. Ledwo żywa, rano dojechałam do Galerii „Łomżańskiej”, w której zjadłam coś ohydnego na śniadanie w KFC. Z radością w głosie postanowiłam zadzwonić do Pana, z którym umówiona byłam na jazdy, aby potwierdzić miejsce spotkania. Jak można się domyśleć – Pan nie wiedział, kto dzwoni, wypadł mu pogrzeb, ale jest mu przykro, nie dojedzie na jazdy na czas, ale coś wymyśli… Wypiłam ohydną kawę w KFC, zjadłam ponownie coś równie ohydnego, poczekałam 3h i cud się stał: człowiek po mnie przyjechał!

 

Pominę szczegóły pobytu – jak widać powyżej jest ich dużo… Wręcz powiem, że szczegóły w tej historii (histerii) mnożą się jak grzyby po deszczu… W efekcie wszystkich efektów: mój instruktor (starszy Pan z wąsem) załatwił mi lepszy hostel tego samego dnia. W restauracji do której udałam się na obiad, każdy wiedział kim jestem i po co przyjechałam (byłam pewna, że wcześniej czy później ktoś mnie ukradnie), w sklepach porozumiewawczo kiwano mi głową po jednym dniu… Znał mnie jeden taksówkarz Łomżański z imienia, a mój nowy instruktor głosił zdanie: „ty umiesz jeździć Ewa”…

 

Zdałam prawo jazdy w Łomży za pierwszym razem. Oczywiście ilość niespodzianek czekających na mnie w dniu egzaminu trudno jest opisać starając się zminimalizować ilość znaków…Powiem tylko, że egzaminator po egzaminie krzyczał na mnie 15 minut… Miałam wręcz ochotę prosić go o szybsze zakończenie mowy „pogrzebowej”, wyjście z auta i pozostawienie mnie z „oblaniem”. Pan opuścił samochód w 16 minucie. Poinformował mnie w przelocie, że zdałam i rzucił mi „dyplom” na siedzenie…

 

Miałam już wtedy serdecznie wszystkiego dość. Przeszłam na wyższy poziom umiejętności radzenia sobie z nerwami i frustracją. Ze spokojem przyjmowałam to, co się działo wokół mnie, a moje myśli zajmowało jedno tylko pytanie: jak przetrwam weekend w Łomży i czy będę potrafiła obsłużyć wynajętą w mieszkaniu pralkę… Na szczęście nie musiałam niczego prać. W 15 minut po egzaminie byłam już spakowana, wpakowana do taxi na dworzec w Łomży i gotowa do powrotu do domu…

 

W całej tej opowieści pełnej ironii… Motywujący mnie do działań wniosek jest jeden: uparłam się jak osioł, walczyłam do końca i dziś prowadzę ogromne Volvo dla dziewięciu osób… W zasadzie ponad dwa lata temu powinnam się wystraszyć i stwierdzić, że nie nadaję się do samochodu. Po rozdziałach „krakowskich” powinnam wybić sobie z głowy pomysł na kontynuację „sukcesów i osiągnięć” za kółkiem. Jadąc do Łomży i widząc, że cały świat jest przeciwko mnie, a pomysłu nikt nie popiera… Dawno powinnam zawrócić…

 

Głupie prawo jazdy…

 

Przełożyłam tą epizodyczną historię na życie i przeraził mnie fakt, że z wielu rzeczy rezygnowałam, gdy sprawy nie szły po mojej myśli, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły: NIE. Prawda jest taka, że czasem trzeba iść pod górę, z której spadają skały. Jeżeli widzi się cel i wierzy w siebie faktycznie można pokonać przeszkody. Najtrudniej jest dostrzec granicę szaleństwa, którą się przekracza, obiektywnie ocenić własne możliwości i odpowiedzieć sobie na pytanie: słuchać siebie czy wszystkich dookoła?

 

 

Nie będę na siłę szukała mądrego zdania, które podsumuje całą powyższą historię. Fakty są takie: mam prawo jazdy i choć jak baba i bardzo ostrożnie… Jeżdżę przepisowo samochodem w kształcie busa  🙂